wtorek, 30 października 2012

Największe lucyferyczne święto dyni


No i stało się. Teraz już wiem, że pójdę do piekła. Wszystko przez Halloween. Może to i dobrze, bo grzeczne dziewczynki idą do nieba (obawiam się, że mogłoby być nudno), a niegrzeczne idą tam gdzie chcą :)

Obśmiałam się serdecznie słuchając strasznych słów księży i biskupów przestrzegających przed obchodami Halloween (dla wytrwałych – smakowite cytaty z moimi komentarzami na końcu tych rozważań). Czego kościół katolicki tak się boi, że straszy zemstą Szatana za robienie lampionów z dyni i za przebieranki - jak na każdym innym balu maskowym? Dlaczego dzieciaki biegające w czarnych pelerynkach i proszące o cukierka pójdą do piekła, a dzieciaki w białych pelerynkach namolnie nachodzące ludzi w domu w okolicach Gwiazdki i straszliwie fałszujące pójdą do nieba? Przecież i jedne, i drugie nie robią tego z powodu wiary w cokolwiek, ale dla cukierka i pieniążka.

Uważam, że ślepe przejmowanie obcych zwyczajów jest głupie, ale żeby straszyć piekłem?

Nie obchodzę Walentynek. Jak ktoś chce, niech obchodzi naszą słowiańską Noc Kupały, noc świętojańską, sobótki czy jak tam zwał tak zwał, ale po co nam małpowanie obcych Walentynek? No i te kartki walentynkowe. Podrzucają je wszyscy wszystkim: dzieci - mamie i tacie (no super, zakochali się w rodzicach), dzieci – pani w przedszkolu i w szkole (wielka, nieodwzajemniona miłość?), koleżance z ławki czy koledze, który ma 5 lat (to miłość trwająca do najbliższej kłótni w piaskownicy). A może po prostu osobie, którą kochamy, tak bez okazji to powiedzieć? Trochę częściej niż raz na rok, czy raz na dziesięć lat? Wokół nas byłoby wtedy więcej miłości niż z powodu walentynkowych kartek...

Halloween... Może lepiej obchodzić nasze Dziady albo Zaduszki? Nie obchodzę Halloween, ale jeśli ktoś ma ochotę się bawić, to czemu nie? Straszliwie grzeszę co roku nie ganiając z wodą święconą za moimi dziećmi, które zaproszą koleżeństwo na domówkę, a nawet z jakiejś dyni wytną potwora. Będę się smażyć w piekle, bo w moim domu powstała taka oto fantastyczna maska (karaboszka). Bo po prostu zdolnego mam niemal Zięcia. Uspokajam: żadnych obrzędów odprawiać nie będziemy. Niżej – kolejne dzieło moich zdolnych dzieci.

                                                        Fot: babadziwo007

Świat się zlaicyzował. Święta Bożego Narodzenia to dzisiaj dla wielu święto Coca Coli (patrz reklamy), Rudolfa Czerwononosego i Kevina, co został sam w domu (święta bez tego filmu po prostu się nie liczą). Kolędowanie duszpasterza to zwykła gonitwa od mieszkania do mieszkania (w blokowisku jest sporo mieszkań), skasowanie koperty z datkiem i zdawkowe pytania: co u państwa słychać? czy dzieci chodzą na religię? Niewiele ma to wspólnego z prawdziwymi odwiedzinami u wiernych w domu i z prawdziwym zainteresowaniem „co u nich słychać”.

Święta Zmartwychwstania Pańskiego czyli Wielkanoc to po prostu kilka dni wolnych od pracy. W koszyczkach ze święconką, jeśli jeszcze kultywuje się tę tradycję, można znaleźć wszystko (z czekoladowym zającem w złotku na czele), tylko nie symbole odradzającego się życia.

                                              Fot: babadziwo007

Media huczą cytując dostojników kościelnych, jakby groziła nam zbiorowa ewakuacja do piekła. Oto wybór co smakowitszych treści:

se.pl: „Kościół przestrzega przed obchodami Halloween - noc z 31 października na 1 listopada to ważne święto w Kościele Szatana. W związku z tym Halloween spotyka się z krytyką ze strony Kościoła rzymskokatolickiego, prawosławnego, episkopalnego i luterańskiego oraz kościołów protestanckich. Zabawy typu wywoływanie duchów lub akty przemocy związane ze świętem w Kościele Szatana są potępiane przez Kościół katolicki. Kuria przypomina jednocześnie, że zgodnie z Katechizmem Kościoła katolickiego złą praktyką jest też korzystanie z horoskopów, astrologia, chiromancja, wyjaśnianie przepowiedni i wróżb, zjawiska jasnowidztwa, posługiwanie się medium.”

No i redaktorzy, którzy za karę muszą pisać bzdurki - horoskopy do swoich gazet mają zarezerwowane miejsce w piekle.

wp.pl: "W miastach i miasteczkach tysiące dzieci przebierają się za duszki i czarownice, aby zbierać po sąsiadach cukierki. Niewinne zabawy są srogo tępione przez Kościół, który podnosi to do rangi uprawiania magii i okultyzmu. Dla większości osób Halloween to jedynie fajna zabawa i nikt nie stara się doszukiwać w tym większej głębi. Jednak dla księży to zbyt wiele. Arcybiskup Andrzej Dzięga, metropolita szczecińsko-kamieński, krytykował z ambony to pogańskie święto: Obchody Halloween są w naszym pokoleniu zwykłą, chociaż często subtelną, promocją pogaństwa, ze wszystkim, co niesie ze sobą tzw. kultura śmierci – powiedział. – Sięgają bowiem pogańskiego kultu celtyckiego boga śmierci. Jest to także cicha, ale realna promocja satanizmu.
Ta niby zabawa, kusząca również dzieci łatwym cukierkiem, niesie też realną możliwość wielkiej duchowej szkody, wręcz zniszczenia życia duchowego. Pod niewinną nazwą „psikusów” wobec tych, którzy odmawiają współudziału w tej niby zabawie, mogą się umacniać postawy szkodzenia drugiemu człowiekowi - mówił arcybiskup.
Do sprawy odniósł się także kardynał Kazimierz Nycz,metropolita warszawski, który wydał w tej sprawie oświadczenie. „Korzenie „Halloween” związane są z pogańskimi obchodami święta duchów i z oddawaniem czci celtyckiemu bogu śmierci – głosi oświadczenie. – Anton Lavey, twórca współczesnego satanizmu, stwierdził iż noc z 31 października na 1 listopada jest największym świętem lucyferycznym. (...) Często praktyki okultystyczne kryją się pod pozorem zabawy „przekupywania duchów”, do której zaprasza się dzieci, młodzież i dorosłych. Nie są one zgodne z nauką Kościoła. Zatem praktykowanie Halloween mija się z powołaniem chrześcijanina.”

Ha, zbieranie cukierków przez młodocianych przebierańców to realna promocja satanizmu :)

Interia.pl: ”Stąd wątpliwości ludzi ochrzczonych są uprawnione: po co, jaki jest sens świętowania pogańskiego rytu? Jezuita ks. Posacki - autorytet nawet wśród egzorcystów - twierdzi, że tradycja Halloween przejęta została z kultów magicznych i satanistycznych. Przypomina, że „ta pogańska tradycja została zawłaszczona przez satanistów, którzy Noc Halloween (z 31 października na 1 listopada) łączą z wieczorem tzw. „czarnych mszy” i orgii seksualnych, związanych z jednoczeniem się z demonami”. Dalej ksiądz Posacki mówi, że „wiąże się to także ze składaniem ofiar z ludzi w kulcie satanistycznym”. Tym, którzy widzą w Halloween tylko zabawę ksiądz Posacki przypomina, że „w tradycji amerykańskiej „święto” to wygląda pozornie niewinnie i wydaje się być jedynie zaspokojeniem potrzeby tajemniczości, czemu sprzyja m.in. przebieranie się za czarownicę, wampira, ducha czy diabła" - podsumował Raś.”

O kurde, lampion z dyni prowadzi do składania ofiar z ludzi. Hodowcy dyni – na stos. Wszystko przez nich :)

piątek, 19 października 2012

Jest praca dla młodych?


Byłam naprawdę zachwycona, kiedy moje młode i ich „połówki” podjęły tzw. „męską” decyzję i postanowiły zacząć na siebie zarabiać. Okazało się, że bez znajomości trudno dzisiaj liczyć na najzwyklejszą pracę. Hmmm.... Sztuka sztuką, życie życiem.

Postanowili na siebie zarabiać... Może to za dużo powiedziane. Mówmy raczej o zarabianiu przynajmniej na własne przyjemności. Interesuje ich zarówno praca dorywcza, jak i coś bardziej stałego. Nie są jeszcze specjalistami w żadnej dziedzinie, bo trudno być specjalistą w wieku 18 – 20 lat. Tak więc szukają prostej pracy, za – siłą rzeczy - niewygórowane wynagrodzenie.

Od kilku tygodni buszują po witrynach z ogłoszeniami dotyczącymi pracy. Wysłali mnóstwo zgłoszeń. Byli gotowi m.in. układać nocą towar na półkach dużych sklepów, latem sprzedawać sezonowo cuda-niewida na stoiskach w nadmorskich kurortach itd.

Dziesiątki znalezionych ogłoszeń. Dziesiątki wysłanych CV. Zero odzewu. Czemu służą tysiące ogłoszeń w Internecie i gazetach? No, może jest tylu chętnych i tak trudno się dopchać? Fakt, że stopa bezrobocia w Polsce na koniec sierpnia 2012 r. to 12,4 % (według danych Głównego Urzędu Statystycznego). Z drugiej strony: skąd tyle ogłoszeń „dam pracę” przy takim bezrobociu? Te same ogłoszenia co jakiś czas się powtarzają, więc nie ma chętnych (?), czy też umieszczane są „dla picu” i nikt nie czeka, żeby ktoś się zgłosił?

Inna sprawa, że dzisiaj, to żeby zostać czyścibutem, należałoby mieć tytuł docenta i znać pięć języków. Tylko po co? Niania musi mieć studia pedagogiczne – nie wystarczy, że dzieci do niej lgną i są szczęśliwe w jej towarzystwie. Ważne, żeby miała papier, bo to zagwarantuje... Właściwie co? No i nie zapominajmy o wymaganym kilkuletnim doświadczeniu na początku drogi zawodowej, czyli też nie dla młodych. A jak już skończy się te pięć fakultetów, to... Setki znalezionych ogłoszeń. Setki wysłanych CV. Zero odzewu.

Finał szukania pracy przez moje dzieci jest taki, że mój prawie-zięć znalazł pracę na umowę zlecenie jako ochroniarz - po znajomości... Mój drugi prawie-zięć cieszy się z perspektywy dorabiania jako brukarz – być może ojciec kolegi da mu tę pracę. Dziewczyny nadal szukają.

Inni też znajdują pracę po znajomości. Tym razem nie mam na myśli ochroniarzy, ale dyrektorów, prezesów, persony zasiadające w radach nadzorczych naprawdę dużych firm, które mają wpływ na nasze portfele. Tyle, że na tak wysokiej stopie „kompetencji” nikt nie pyta już o kwalifikacje i znajomość tematu. Liczą się tylko znajomości i (lub) sympatie polityczne.

Obejrzałam film „Miasto z morza”. W skrócie: o budowie portu w Gdyni. Dla tych co nie wiedzą: zanim wybudowano tu „od zera” port, Gdynia była po prostu rybacką wioską. Centrum wielkomiejskiego życia był Gdańsk i... Wejherowo, które dzisiaj jest tzw. sypialnią Trójmiasta. Czemu o tym piszę? Zastanowiła mnie taka zwykła scena: główny bohater, który przyjechał budować port (he he - od razu znalazł pracę), idzie do szkoły. Nie dość, że wie, iż wykształcenie jest przepustką do lepszego życia, to jeszcze... okazuje się to prawdą. 

poniedziałek, 15 października 2012

Jak okłamuje się klientów


Przyłapałam pewną sieć dużych sklepów na robieniu z klientów idiotów. Jak ich skłonić, żeby coś kupili? Zwyczajnie okłamać. Napisać wielkimi literami TANIO, przekreślić wyższą cenę, wpisać niższą i podkreślić ile to klient zyskuje. Tyle, że gdyby przyszedł przed promocją – zapłaciłby tyle samo i nie czuł się kretynem :)

Wychodziłam właśnie z pracy. Telefon z domu: „Zajdziesz po drodze do sklepu? Koty będą Ci wdzięczne, bo w szafce tylko marne resztki whiskasa”. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby głodowały. Uzależnione jakieś czy co? Nic innego nie chcą jeść. Zazwyczaj robię zakupy przy domu, ale po żarcie dla mruczących łaskawców chodzę do dużego sklepu pewnej sieci, bo akurat whiskas mają sporo taniej. Nie w promocji jakiejś, tylko taniej na stałe. Poszłam więc do tego samego sklepu co zawsze. Stanęłam przed półką z whiskasami. Zapakowałam do koszyka 10 puszek, kiedy przypomniało mi się, że „suchy” też się kończy. I wtedy zobaczyłam to:


Super cena, dzięki której miałam zaoszczędzić 2 zł, wydała mi się jakaś znajoma. W końcu nie byłam tu pierwszy raz w celu nabycia drogą kupna kociego jedzenia. Ponieważ nie lubię, jak ktoś mnie „robi w konia” (czy ktoś wie skąd wzięło się to powiedzonko?) odgięłam w górę żółtą karteczkę, z której wynikało, że teraz suche kocie paskudztwo kosztuje tylko 14,99 zł, a jak rozumiem przedtem kosztowało 16,99 zł. Przecież inaczej chyba nie przekreśliliby ceny 16,99 zł? Pod tą zachęcającą karteczką tkwiła ta sama co zawsze biała kartka z ceną – też tą samą co zawsze: 14,99 zł. Przesunęłam więc żółtą kartkę w prawo i cichcem cyknęłam fotkę obu cenom jednocześnie. Wybaczcie marną jakość tych fotek, ale jakoś nie chciałam używać lampy błyskowej. Nie przypuszczam, żeby mój pomysł z robieniem fotek w tej sytuacji spodobał się ochroniarzom :)

Sieć o której piszę obchodzi aktualnie urodziny i z tej okazji zachęca: „Sięgnij po setki wyjątkowych promocji!” To cytat z ich firmowej gazetki i niezliczonych plakatów. Skoro tak, to zaczęłam biegać po sklepie i odkrywać te „wyjątkowe” promocje. Wszędzie to samo. Żółta kartka z przekreśloną niby wyższą ceną, dużymi literami cena niby niższa, i informacja ile to klient zyska. Wszędzie pod żółtą kartką pozostawiono małą, białą karteczkę z właściwą ceną równą tej niby promocyjnej. Wszędzie poodsuwałam „żółte” na bok, żeby było widać to, co wcześniej było zakryte. Niżej kilka dowodów rzeczowych (Activia z ziarnami zbóż, czosnek chilli i napój gazowany o smaku cytryny). Rzecz jasna nie sfotografowałam wszystkich karteczek z „promocjami”, bo nie starczyłoby tu miejsca na ich pokazanie.

Przyznaję, że poczułam się jak głupek, któremu wciska się kit. Rzecz jasna wiem, że nie ma nic za darmo. Wiem, że na promocje trzeba uważać. Jednak zastanawiam się, czy właściwe ceny (te na białych kartkach) pozostawiono pod tymi żółtymi promocyjnymi z lenistwa, czy też dlatego, że być może uznano klientów z klucza za kretynów? A może by w tych ciężkich czasach – skoro już sieć chce z okazji urodzin zrobić klientom prezent – naprawdę obniżyć ceny? Czy ładnie jest tak kłamać? Czy prezesom i dyrektorom urosły już nosy – wzorem Pinokia?

Fot: Babadziwo007





środa, 10 października 2012

Jak ojciec kupi samochód – sąd odda mu dziecko


Jak można zabrać rodzicom wyczekanego, wymarzonego niemowlaka, bo nie mają samochodu i wyremontowanej łazienki ???!!! Niestety obejrzałam wiadomości w TV. I absurd sytuacji po prostu mnie dobił.

Państwo Persowie z Rozwadzy od dawna marzyli o dziecku. Dopiero za trzecim razem się udało (wcześniej dwa poronienia). Fakt, że żona jest chora na porażenie mózgowe i raczej niewiele przy dziecku pomoże. Można dyskutować, czy w ogóle powinni decydować się na dziecko. Ja bym się na to (w tej sytuacji) nie zdecydowała, ale to ich decyzja. Z materiału filmowego wynika, że chyba świadomie podjęta. Mąż nie dość, że opiekuje się żoną, to na dodatek – jak zrozumiałam z reportażu – chce córkę Natalkę wychowywać. Po narodzinach dziecka, systematycznie odwiedzając córkę i żonę w szpitalu, uczył się jak pielęgnować niemowlę - co wyraźnie potwierdza personel szpitala, również w opinii dla sądu. Czy tak postępuje nieodpowiedzialny ojciec?

Jednak ordynator oddziału patologii noworodka stanął na wysokości zadania zawiadamiając sąd (być może względy medyczne). Sąd tym bardziej zachował się odpowiedzialnie – odebrał dziecko rodzicom. Umieścił je w rodzinie zastępczej. Dlaczego sąd nie nakazał opiece społecznej zorganizowania pomocy, by dziecko mogło być z rodzicami? Zatroskani pracownicy opieki społecznej mówią, że jakieś pół roku i dziecko być może wróci do rodziców. „Kurator postawił warunki. Dziecko wróci do biologicznych rodziców, ale najpierw w mieszkaniu państwa Persów trzeba wyremontować łazienkę i zrobić ogrzewanie, a pan Mariusz musi kupić samochód, by mógł wozić żonę na rehabilitację, a córkę na konsultacje medyczne. Na Natalkę czekają kołyska, ubranka i kochające serca rodziców, ale czy to przekona sąd - nie wiadomo” - czytamy na http://www.tvp.pl/opole/aktualnosci/spoleczne/co-z-natalka/8766843 (tam też cały materiał).

Samochód? Czy ktoś wcześniej zapytał Państwa Persów jak sobie radzą bez samochodu, skoro żona jest praktycznie przykuta do łóżka? Aż dziwne, że sąd nie nakazał rozwodu.

Dlaczego opieka społeczna nie zaproponowała pomocy z prawdziwego zdarzenia, czyli opiekunki, a wcześniej pomocy w remoncie tej cholernej łazienki i w zrobieniu ogrzewania? Bo nie ma takich możliwości? To gdzie jest państwo polskie, które ustami premiera i ministrów tak płacze, że nie przybywa nam obywateli? Że niby Polacy mają mnożyć się na potęgę, ale o to, żeby dzieci miały co jeść mają martwić się już sami rodzice, zarabiając jakieś marne grosze? Bo tak zarabia większość społeczeństwa.

Gdzie w tym wszystkim jest nasz Kościół miłosierny nawołujący do mnożenia się jak króliki (przecież antykoncepcja jest be)? Nie pomógł? Nie zapewnił szczęścia narodzonej? Że nikt nie zwrócił się do Kościoła w tej sprawie? Przecież chyba już w każdym szpitalu jest ksiądz. Nie widział? Czy bezczynne patrzenie na zabieranie upragnionego dziecka rodzicom jest etyczne? Czy to może grzech zaniechania?

Dlaczego ojciec Natalki nie może – zdaniem sądu – sam opiekować się i żoną, i córką? A dlaczego samotne matki mogą? I nikt nie pyta, czy sobie poradzą? Czy mają za co żyć? Dlaczego ofiary gwałtu mają na siłę rodzić dzieci i – rzecz jasna - kochać je i utrzymywać? Dlaczego skoro w „normalnej” rodzinie (normalnej – w sensie żona nie jest przykuta do łóżka), może urodzić się dwunaste czy szesnaste dziecko, by zostać kolejnym klientem opieki społecznej, to sąd w tej sytuacji nie stawia warunku: kupicie samochód albo odbierzemy wam dziecko? 

niedziela, 7 października 2012

Mieszkania dla światłożerców


W drodze do pracy codziennie mijam – niedawno ukończoną – budowę baaardzo wielorodzinnego budynku. Od pewnego czasu czytam ogłoszenie: „Mieszkania od 5990 zł / m2”. Spoglądając na światła w niewielu zasiedlonych mieszkaniach policzyłam: człowiek zarabiający płacę minimalną, odkładający co miesiąc całą swoją pensję, zbierałby na mieszkanie przez ćwierć wieku...

Wiem, są przecież tańsze mieszkania, ale i tak za drogie na kieszeń przeciętnego Polaka. Wiem, można wziąć na kredyt, ale człowiek zarabiający 1 tys. zł nie dostanie kredytu na mieszkanie, a ten zarabiający nieco więcej – żeby zamieszkać na swoim musi zapłacić bankowi haracz w postaci horrendalnych odsetek od kredytu. Sprawdziłam w jednym z banków używając kalkulatora kredytów na ich stronie. Zakładając kredyt hipoteczny na 30 lat, na 300 tys. zł (czyli na 100 % wartości mieszkania) wyszło, że miesięczna rata to 1955,78 zł. Mnożąc tę kwotę przez 12 miesięcy, a potem przez 30 lat, wychodzi, że mieszkanie będzie nas kosztowało 703 tys. zł czyli grubo ponad dwa razy tyle ile jest warte. Świetny interes, ale dla banku, a nie dla kupującego mieszkanie. I może o to chodzi? Aha, zapomniałabym dodać, że to kredyt w promocji, z gwarancją najniższej marży :)


     Fot: Babadziwo007

Taaa, że niby to mieszkanie za 5990 zł za m2 to na pewno coś ekstra? Według mnie nie. Słynne PRL-owskie „falowce”, które powstały w Gdańsku w latach 70-tych jako rozwiązanie przejściowe i recepta na brak mieszkań, stoją do dzisiaj. W najdłuższym z nich są 1792 mieszkania. Świeżutko wybudowane „mrowisko” o którym piszę, swym ogromem przypomina właśnie falowiec, tyle, że nie w jednej linii. Ten kompleks stanowiący jeden budynek jest tak pomyślany, że sąsiad może sąsiadowi zaglądać w okna. Całość mieści się tuż przy przelotowej ulicy w Gdyni, słowem hałas i spaliny. Czy to taki luksus?

Nie czepiam się jednak tego akurat budynku, ale cen mieszkań w ogóle. Mieszkanie w naszym klimacie nie jest jakimś luksusem. To dobro podstawowe, pozwalające po prostu przetrwać. Tylko skąd je wziąć? Nie każdy zarabia 10 tys. zł na miesiąc.

Ile zarabiamy? Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w pierwszym półroczu 2012 r. przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej to 3571,68 zł. „Na rękę” wychodzi ok. 2,3 tys. zł. Pamiętajmy jednak, że wiele osób (zbyt wiele) może liczyć zaledwie na płacę minimalną, a ta w 2012 r. wynosi 1500 zł brutto, czyli ok. 1 tys. zł „na rękę”. To niewiele więcej niż zasiłek dla bezrobotnych (od 1 czerwca 2012 r. wynosi on 794,20 zł za pierwsze trzy miesiące, za kolejne 623,60 zł, w sumie na takie kokosy można liczyć przez pół roku, chyba, że ma się ponad 50 lat, wtedy przysługuje aż przez rok).

Zakładając, że do szczęścia potrzeba nam niewielkiego, 50-metrowego mieszkania i biorąc przykładową jego cenę 5990 zł/m2 (czyli za 50 metrów 299500 tys. zł), łatwo policzyć, że osoba z płacą minimalną, nie jedząc, nie pijąc, nie kupując ubrań, przeznaczając absolutnie cały swój dochód na kupno mieszkania, będzie na nie zbierać przez 299,5 miesiąca czyli przez 25 lat. Osoba zarabiająca przeciętną pensję będzie się głodzić „zaledwie” przez 130 miesięcy czyli prawie 11 lat.

No i na koniec smutno - ciekawe dane:

   Źródło: GUS

Tak się tylko pytam: czy to jest normalne? 

poniedziałek, 1 października 2012

Studiuj sms-ami, nie musisz nic wiedzieć


Nic nie wiesz – kup komórkę. Żaden problem – tylko wystukać cyferki. Papier jest tylko makulaturą. Czas na e-demokrację. Przecież, czy masz talent dowiesz się jak wygrasz konkurs sms.


Gdyńska uczelnia wymyśliła konkurs sms-owy: „Wystartuj po studia dla siebie i całej rodziny”. Co tydzień były do zdobycia: po pierwsze - pakiet edukacyjny dla całej rodziny – studia podyplomowe, szkolenia, wykłady, po drugie – nagrody niespodzianki, po trzecie – w Wielkim Finale do wygrania studia na wybranym kierunku tej uczelni. Organizatorzy zachęcają do wysłania sms-a zgłoszeniowego na nr 7148 za 1,23 zł z VAT.



Plakat z taką treścią (na zdjęciu) zauważyłam w drodze do pracy. Co mi to przypomina? Hmmm..... Wiem! Głosowanie na to, kto będzie reprezentował Polskę na festiwalu Eurowizji lub kto wygra „Mam talent”. Albo: wyślij sms a przyślemy Ci wybrany dzwonek na telefon. Albo: nocne programy w TV i zachętę – wyślij sms, a wróżka przepowie Ci przyszłość. Albo: jeszcze bardziej nocne programy - mrrrrr, wyślij sms (tym razem dużo droższy) barrrdzo gorrrrące dziewczyny z Twojej okolicy czekają na Ciebie :)


Wiem, to niby tylko zabawa w skojarzenia, a że tak mi się kojarzy płatny sms na czterocyfrowy numer? Wolno mi. Dążę jednak do czegoś innego. Od razu przyznaję się, że nie znam szczegółowego regulaminu. Plakat odsyła po szczegóły na stronę uczelni, a tam, przejrzawszy stronę główną nic o konkursie nie znalazłam. Nie wykluczam, że jestem mało spostrzegawcza. Nie wiem jakie warunki trzeba spełnić dodatkowo oprócz wysłania sms za 1,23 zł z VAT. Natomiast skoro konkurs jest dla wszystkich, to zakładam, że każdy może wygrać studia. Każdy, czyli nawet osobnik niezbyt lotny, który zdał maturę tylko dzięki ściągom.


Za czasów PRL-u fakt, że ktoś dostał się na studia budził powszechny szacunek. Ludzie z tytułem magistra czy inżyniera – tym bardziej. Tyle, że wtedy, żeby dostać się na studia (wszystkie były bezpłatne) trzeba było naprawdę mieć coś w głowie. Zdać trudne egzaminy, lub być olimpijczykiem z danego przedmiotu. Obie te sytuacje wymagały wiedzy. Nie jest to pochwała PRL-u tylko stwierdzenie faktów. Tak, wiem, że niektórzy dostawali się na studia za łapówkę lub dlatego, że gorąco wstawił się za nimi ktoś z partii, ale to były wyjątki. W tamtych czasach człowiek po „ogólniaku” lub technik, słowem ktoś, kto zdał maturę, był kimś, bo miał rzeczywistą wiedzę. I fachową (technik) i ogólną. Bo odróżniał Broniewskiego od Mickiewicza. Bo wiedział, czym impresjonizm różni się od kubizmu, a energia kinetyczna od energii potencjalnej. Jeśli ktoś zostawał doktorem w swojej dziedzinie, to naprawdę musiał mieć „tęgi łeb”.


Dzisiaj... Dzisiaj człowiek z maturą jest nikim w sensie wykształcenia. Znakomita większość młodych ludzi skończyła studia, tyle, że gdyby stanęli w szranki z ludźmi „tylko z maturą” - ale tą sprzed wielu lat – przegraliby. Doktorów mamy na pęczki. Za to brakuje fachowców – rzemieślników, bo polikwidowano szkoły zawodowe. Tylko co z tego wynika? Czy moje obserwacje są słuszne? Dzisiaj nawet sekretarka (bez obrazy dla sekretarek – szanuję, bo potrafią być nieocenione) musi często mieć skończone dwa fakultety, znać pięć języków, nie wspominając o nogach po szyję, bo to nie należy do tematu. Magister filolog siedzi na kasie w sklepie, zarabiając marne grosze, a gość bez wykształcenia, przyuczony do konkretnej pracy, przyzwoicie zarabia w firmie produkującej okna (mimowolnie podsłuchana rozmowa fachowców tej branży).


Dlaczego wykształcenie jest coraz marniejsze? Bo może je zdobyć każdy. Nie ważne co ma głowie, czy potrafi rzeczywiście myśleć, czy potrafi zaledwie stosować metodę „3 x Z” - zakuć, zdać, zapomnieć. Ważne, żeby miał pieniądze na studia w niezliczonych polskich uczelniach nastawionych na zysk. A jak dopisze szczęście, to sobie studia wygra wysyłając sms za 1,23 zł.


Proponuję przekroczyć kolejną granicę. Wybierajmy prezydenta RP przy pomocy sms za 1,23 zł. Tak samo parlamentarzystów i samorządowców. Moja propozycja ma w czasach kryzysu niewątpliwe zalety.
  • Zyska budżet państwa (przecież na takich zabawach nieźle się zarabia).
  • Frekwencja wyborcza będzie wysoka (łatwiej machnąć sms niż powlec się do lokalu wyborczego).
  • Sporo zaoszczędzimy (wpisałam w wujka google hasło: „ile kosztują wybory parlamentarne” i pierwsze co znalazłam to strona www.wnp.pl i takie oto wyliczenie dotyczące roku 2011: „Tegoroczne wybory parlamentarne, jeśli będą jednodniowe, będą kosztowały 98,5 mln zł, a jeżeli dwudniowe 144,7 mln zł - podał sekretarz PKW Kazimierz Czaplicki. Zgodnie z ordynacją wyborczą koszty te pokrywane są z budżetu państwa.” Znaczy z naszych pieniędzy.
  • A na dodatek efekt będzie taki sam. Jak zwykle Polską będą rządzić przypadkowi ludzie, niekoniecznie ci, którzy potrafią działać dla wspólnego dobra i są fachowcami w swojej dziedzinie, a jednocześnie menedżerami. Jedyną „zaletą” wielu naszych rządzących jest fakt, że zostali wykreowani przez media na tzw. znane osoby lub fakt, że mają takie same nazwiska, jak ci już znani. Przykładem może być poseł Ryszard Kaczyński z Rumi, który w roku 2005 startował z listy PiS i wszedł do sejmu. Ciekawe dlaczego? Nazwisko nikomu nieznane :) Przejrzyjcie na stronie sejmu nazwiska posłów, o których niewiele było potem słychać, choć nazwiska znajome.


To może lepiej wybrać takich jednokomórkowców kilkoma milionami komórek – podobne, ale chyba mniejsze ryzyko błędu.

A jak tam u Was? Też wygraliście już studia za sms-a? Jeśli ktoś ma ochotę napisać co na ten temat myśli i nie widzi okienka do komentowania - wystarczy kliknąć poniżej w "brak komentarzy". Okienko się pokaże. Może poprzecie akcję "poseł za sms-a"?