środa, 25 grudnia 2013

Dlaczego szlachetne gesty wymagają okazji?

Dlaczego zazwyczaj musimy mieć okazję, żeby okazać jakieś ludzkie odruchy? Święta... Nie lubię jakichkolwiek świąt, bo za tym hasłem zbyt często kryje się zbyt wiele obłudy.

Może by tak nakarmić głodnego bez okazji? Przestać knuć w pracy – nie tylko przez godzinkę w czasie pracowniczej wigilii? Pogodzić się z bliskimi? Może nie czekajmy na rocznicę ślubu i powiedzmy mężowi czy żonie, że ich kochamy? Może nie trzeba czekać na Dzień Matki, żeby ją odwiedzić i powiedzieć kilka ciepłych słów? Lub – jeśli razem się mieszka – pomóc jej w domu i powiedzieć, że jest super? Zawsze śmieszyło mnie przygotowywanie przez dzieci śniadania i posprzątanie w domu – z okazji Dnia Matki (nie, u mnie jest trochę inaczej). Dotyczy to też Dnia Kobiet - to klasyka gatunku. Nawet najpaskudniejszy i bijący mąż przytarga do domu zdechłego tulipana, a żona omdlewa z radości, że pamiętał. Kwadrans po wręczeniu kwiatka jest jak zwykle – oschłość, cisza, lub awantura "bo zupa była za słona".
Drobny prezent i dobre słowo bez okazji są dla mnie więcej warte, niż te "z okazji", bo wtedy przecież nie wypada inaczej się zachować.


                                                 Wszystkim potrzeba trochę magii zawartej                                                                                                   w zwykłych, szczerych gestach. Niekoniecznie                                                                                             z jakiejś okazji.                Fot. babadziwo007

Weźmy takie święta Bożego Narodzenia oraz Wielkiej Nocy.
Dla ludzi prawdziwie wierzących jest to świętowanie przyjścia na świat Zbawiciela oraz jego zmartwychwstania. Jeśli w sposób religijny przeżywają to ludzie wierzący – w porządku. Jednak ile Polaków jest wierzących prawdziwie? Nie na pokaz? Tak na szybko wujek google pokazał mi dane z listopada 2011 r.: 95 % Polaków deklaruje się jako katolicy. Rozglądajac się wokół mam poważne wątpliwości...
Pasterka – kolędy śpiewają i głośno się modlą pierwsze ławki. Z tyłu kościoła stoją niemi statyści. Wstydzą sie modlić? Całkiem spore stado stoi przed kościołem, z czego wielu napitych i wulgarnie komentujących to, jak ubrała się sąsiadka. Po co przyszli? By uczcić narodziny dzieciątka Jezus? 
Wigilia i śniadanie wielkanocne. Rozróżniam trzy typy.
Uroczystość pracownicza – ludzie, którzy na codzień wbiliby sobie nóż w plecy, którzy knują jak wygryźć kolegę, który jest przeszkodą na drodze do awansu, z obłudnym uśmiechem składają sobie "szczere życzenia" i łamią się opłatkiem. Brrrr....
Wigilia (i śniadanie wielkanocne) dla bezdomnych – dwa razy w roku uspokajamy swoje sumienia urządzając "wielkie żarcie" dla tych, którzy są zagubieni w życiu, którym na codzień państwo nie potrafi pomóc, bo jest źle zarządzane. Czy ludzie biedni tylko dwa razy do roku mają prawo jeść? Dorzucamy się do świątecznych paczek, żeby dzieci chociaż w święta mogły dostać zabawkę, słodycze, i usiąść do stołu, na którym jest jedzenie. To bez wątpienia szlachetne gesty, dlaczego jednak by pomóc musimy mieć alibi w postaci świąt? Kilka lat temu widziałam w TV (bądź słyszałam w radiu) reportaż o naprawdę biednej rodzinie, która z okazji pierwszej komunii dziecka zaszalała i zjadła normalny obiad. Na codzień nie było ich stać na obiad!!! Dlaczego?

No i trzeci rodzaj wigilii (i śniadania wielkanocnego) – w rodzinnym gronie. Zbyt często przypomina to świętowanie pracownicze. Domownicy skłóceni przez cały rok, dwa razy w roku uśmiechają się jakby nigdy nic i składają nieszczere życzenia. Bo wypada. Jeśli rzeczywiście są wierzący, powinni sobie po prostu wybaczyć zaszłości i żyć w zgodzie z przykazaniami. Jeśli jednak są jedynie zwolennikami świąt marki Coca Cola, gdzie najwyższą wartością są przedświąteczne rajdy po galeriach handlowych, to po co urządzają "szopkę" z okazji Bożego Narodzenia? I nie mówię tu o szopce z figurkami trzech króli...

niedziela, 15 grudnia 2013

Decybelomierz nie słyszy na Allegro :)

Interesuje mnie kupno urządzenia do pomiaru głośności. Znalazłam na Allegro fantastyczną ofertę...

Oferowany decybelomierz jest bardzo tani: 38,80 zł plus przesyłka. Skoro taki tani, to drobiazgiem wydaje się być, że nie reaguje na dźwięki. Przecież ma też zalety: dokładność +/- 2 dB (1 kHz) i dwa tryby pomiarowe (szybki/wolny).
Są też tańsze egzemplarze – za 19,40 zł można kupić decybelomierz którego wadą są "złe odczyty". Są też droższe: za 74,90 zł – "nie włącza się".

Przypomina mi to starą mądrość życiową, że najdokładniejszy jest zegarek zepsuty: dwa razy na dobę (lub raz – zależy jaki typ zegarka) perfekcyjnie dokładnie wskazuje czas...


piątek, 6 grudnia 2013

Ksawery. Orkan po polsku

6 grudnia 2013 r. Znaczy miał przyjść św. Mikołaj i wrzucić dzieciom do butów prezenciki. Wielu wrzucił, ale... Zaraz północ. Od rana pada śnieg. To zupełnie niespotykane w Europie Środkowej o tej porze roku :) Wieje wiatr. Sztorm sięga 8 stopni w skali Beauforta. To absolutnie niespodziewane nam morzem, w Polsce, szczególnie o tej porze roku :)

Media biją na alarm: koniec świata, orkan nas pogrzebie. Internauci kłócą się, czy zabije nas orkan czy huragan. Że zabije – to pewne. Orkan - to takie amerykańskie. Huragan – takie swojskie. Stawiam flaszkę temu, kto wskaże różnice w sile wiatru, a chyba o tym rozmawiamy :) Trochę przynudzę, żeby wykazać dlaczego mnie to śmieszy (definicje przeczytajcie na końcu tekstu)*.


                                    Widok z balkonu. Fot. babadziwo007 

Media szaleją i podsycają klimat grozy. Telewizje rozstawiły swoich reporterów wzdłuż polskiego wybrzeża. Nawet bez garniturów z logo stacji. Koniec świata – pozwolili założyć ciepłe kurtki. Pan X dorwał na plaży gościa z wiatromierzem. Kamera dzielnie pokazuje, że z kolei wiatromierz pokazuje 60 km/godz. Kolejne wejście life (pół godziny później, bez widoku gościa co biegał z wiatromierzem po plaży): wieje, strasznie wieje, 120 km/godz. Life is brutal. Ech...

23.41: Media alarmują: "Piąta ofiara śmiertelna wichur w Polsce". Pięć ofiar. Wybaczcie, telewizja znieczula. A fakty są takie, że nie ma dnia, żeby 5 osób nie zginęło w wypadkach samochodowych. Kto po nich zapłacze? Nie mieli szczęścia. To był "tylko" wypadek samochodowy, a nie huragan lub orkan. Huragan czy orkan, to siła wyższa. Wypadek samochodowy to głupota ludzi. Nie ma po czym płakać znaczy? Ech...

W ciągu dnia: telekonferencja w centrum kryzysowym rządu: premier łączył się z wojewodami, słuchał sprawozdań, pouczał wojewodów, że są zbyt optymistyczni. Powinni czuwać. Wojewodzie mazowieckiemu zwrócił uwagę, że wiatr w stolicy miał na jego premierowskie odczucie siłę większą niż 50 km/godz. Wszystkie telewizje przerwały programy po to, żeby transmitować na żywo wystąpienie ojca narodu (specjalnie z małych liter – siła nabywcza mojej wypłaty bardzo wyraźnie zmalała w ostatnich latach), który z wyraźnym zadowoleniem przyjął raport generała wojska polskiego o: wydzielonych odwodach armii w postaci 9,5 tys. siły żywej, niewykorzystanych, ale gotowych w każdej chwili do wykorzystania.

Ulżyło mi. Poczułam się bezpieczna jak niemowlę w objęciach matki. Wiatr dalej wieje. Żaden fajny żołnierz nie przyszedł mnie ratować. Skoro tyle tysięcy czeka w odwodzie, to na co czekają? Panie premierze: jak żyć?


                                   Dramat pod domem. Fot. babadziwo007  

Wiem, że wielu utknęło na drogach. Nie zazdroszczę. Wiem, że znów – jak co roku zaskoczyła nas zima – ale dlaczego robić z tego dramat? Może lepiej przygotować się do tej zimy? Tym bardziej, że atak Ksawerego był przewidziany?
I puenta. Mój osobisty, najlepszy w świecie małżonek, właśnie wyszedł na balkon i stwierdził: "W końcu w grudniu jest zima. Śniegowa pierzynka i sopelki lodu. Wspomnienia dzieciństwa, kiedy śnieżyca była czymś normalnym". Bo świętej pamięci tatuś kupił mu narty, żeby mógł dostać się do szkoły. Było szybciej niż autobusem...

Obiecane definicje:
* Według wikipedii: Orkany w Polsce orkany, czyli wiatry, których prędkość przekracza 33 m/s, dawniej występowały w Polsce sporadycznie lub były zjawiskiem w ogóle nienotowanym. Orkany powodują bardzo duże zniszczenia (pozrywane dachy domów, powalone drzewa, zerwane linie energetyczne). Orkany są skutkiem dużej różnicy temperatur, powodującej ogromne różnice ciśnienia, między Oceanem Atlantyckim i Azją.
* Według wikipedii: Huragan – zjawisko silnego wiatru, w którym średnia prędkość wynosi powyżej 33 m/s (nie mniej niż 12° w skali Beauforta). (...) Najczęściej mianem huraganów określa się odpowiednio silne cyklony tropikalne. Huragan jest nazwą stosowaną dla zjawisk występujących nad akwenami Oceanu Atlantyckiego, natomiast tajfun – dla sztormów nad akwenami Oceanu Indyjskiego czy Oceanu Spokojnego. (...) Nazwa „orkan” pierwotnie nazwa oznaczała „cyklon tropikalny formujący się w pewnych rejonach Oceanu Indyjskiego”, ale obecnie, w wielu krajach, w tym w Polsce, używana jest do określenia huraganów atlantyckich docierających do Europy.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pies – ekologiczna alternatywa dla samochodu

Horrendalne ceny benzyny powodują lawinowy wzrost fantazji moich rodaków. A przede wszystkim wymuszają ekologiczny sposób życia :)

Do niedawna punktem honoru i wyznacznikiem zamożności każdej rodziny (singielek i singli też) było posiadanie samochodu. Nieważne czy był on stary czy nowy, czy był używany codziennie (bo stać na benzynę) czy nie. Być może dlatego nasi sąsiedzi kilka lat temu kupili sobie autko.

Z perspektywy naszego trzeciego piętra, a właściwie z perspektywy naszego balkonu, mimowolnie od dawna obserwujemy to cudo. Stoi sobie na chodniku, pod oknem swoich właścicieli. Stoi dość uporczywie, bo przez niemal cały tydzień. W sobotę sąsiad wychodzi dumny niczym paw przed blok i myje, pucuje, poleruje to swoje cacuszko. Czekam kiedy zacznie się przytulać czule do maski, a może nawet obdarzy buziakiem np. w lusterko. Po tym sobotnim rytuale wraca do domu, a autko nadal dzielnie moknie pod jego oknem. Aż w końcu przychodzi ten wielki dzień. Przychodzi niedziela. Rodzinka odpicowana w swoje najpiękniejsze ubranka, z podniesioną głową wychodzi przed blok, rozgląda się czy sąsiedzi widzą tę chwilę triumfu, chwilę podziwia tę swoją chlubę, po czym wsiada i odjeżdża. Po godzinie lub dwóch wracają. Wysiadają i autko ma spokój do następnej niedzieli.

Kiedyś wybraliśmy się na spacer. Trasa wiodła obok kościoła. I zagadka została rozwikłana. Sąsiedzi mają samochód po to, żeby co niedzielę zajechać z fasonem przed kościół. No i zapewne po to, żeby pochwalić się rodzinie i znajomym.

Uprzedzam pytania: do kościoła jest 20 minut na piechotę :) a w tejże rodzinie wszyscy są sprawni ruchowo – żadne chodzenie o kulach, ani poruszanie się na wózku inwalidzkim. Żeby dostać się do pracy – biegną dzielnie do autobusu.

I oto galopujące ceny benzyny być może przyniosą im wybawienie od towarzyskiego obowiązku posiadania autka, bo być może zmienia się w końcu mentalność. Oto niektórzy potrafią już zrezygnować z samochodu i przyjechać do sklepu wierzchem, na psie :) Skoro w filmie "Sami swoi" Wicia (Witek) mógł przyjechać wierzchem na kocie, to dlaczego dzisiaj nie można na psie?

                                    Fot. babadziwo007

Dodam tylko, że bywają sytuacje, kiedy moja rodzina jest uznawana za dziwaków, bo od kilkunastu lat z premedytacją nie mamy samochodu. Nie mamy takiej potrzeby. Tam gdzie musimy dotrzeć – jedziemy komunikacją miejską. A przede wszystkim nie lubimy być pionkiem w grze drogowej, gdzie ten kto jedzie zgodnie z przepisami jest postrzegany jako łamaga i nieudacznik. Poza tym jak idziemy na imprezę, to nie musimy kłócić się o to, kto dzisiaj wypije szklaneczkę albo dwie, a kto siedzi smutny o suchym pysku :)

środa, 27 listopada 2013

Kosmetyki ze śmietnika?

Reklama kosmetyków na śmietniku to reklama czy antyreklama? A może chodzi o grzebanie w śmietniku z pasją? Przedstawiam moją kolejną absurdalną fotkę.

Czy jest jakaś granica, za którą nie zaatakują nas reklamy? Widać je wszędzie. Zaśmiecają ulice miast, szpecą ładne elewacje domów, gazety przypominają słup ogłoszeniowy, a nie miejsce przekazywania informacji i opinii, w internecie niemiłosiernie atakują oczy, nie dając się wyłączyć. Widywałam już reklamy w restauracyjnym, lub pubowym kibelku, ale ta "reklama" umieszczona na zardzewiałym śmietniku nie zirytowała mnie, tylko rozśmieszyła.
Kogo ten obrazek zachęcił do skorzystania z oferty reklamowanej stronki – łapka w górę, bo może ja się mylę? Może reklamy powinny być przylepiane np. do wszechobecnych na polskich chodnikach i trawnikach psich kup? Tani i dostępny nośnik. W sumie duża przestrzeń do zagospodarowania :) Takie reklamowe chorągiewki na długich wykałaczkach. Ciekawe czy prowizja trafiałaby do psiaka, który ten nośnik wyprodukował, czy do właściciela, który łaskawie, zgodnie z polską tradycją, nie sprzątnął go? A może właśnie tu leży rozwiązanie śmierdzącego problemu? Prowizja od firmy kosmetycznej, bądź jakiejkolwiek innej, przeznaczana byłaby na sprzątanie po pieskach?
Grzebmy więc w śmietnikach w poszukiwaniu kuracji upiększających :)

Kosmetyki ze śmietnika :) Za nowatorską formę przekazu reklamowego należy się odpowiednik "Złotej maliny". 

Fot. babadziwo007

piątek, 15 listopada 2013

W promocji przejażdżka radiowozem gratis

Polak potrafi i – wbrew pozorom - ma poczucie humoru. To dlaczego na pytanie "co słychać?" nieustannie odpowiadamy lawiną narzekania?

Jesteśmy narodem smutasów. Nie potrafimy cieszyć się nawet wtedy, kiedy naprawdę jest z czego.

  • Zośka wychodzi za mąż. – E... pewnie się rozwiodą.
  • Śliczną masz sukienkę. – Aaa... stara jest, patrz tu ma nawet dziurkę.
  • Co słychać? - A coś ostatnio zdrowie szwankuje, no i w pracy też niewesoło.
  • Słyszałam, że dostałeś podwyżkę? - Taaa... ale co to za podwyżka, liczyłem na większą.

Rozmowy na spotkaniach z rodziną, lub znajomymi też zazwyczaj krążą wokół narzekania na życie, na świat, bo przecież u nas generalnie wszystko jest do dupy. Ciekawe, czy Polacy którzy wyjechali z kraju, w którym wszystko jest do dupy i znaleźli swoją nową ojczyznę, w której wszystko jest wspaniałe, nadal narzekają, czy też może zaczynają się czymkolwiek cieszyć? W nowej ojczyźnie wszystko zapewne jest wspaniałe, bo inaczej po co wyjeżdżać z Polski?

Okazuje się, że mimo wszystko są u nas jednostki, które nawet nieszczęście potrafią obrócić w żart. Przykład znalazłam niedawno we Władysławowie:



                                   Fot. babadziwo007


Przypuszczam, że z tego sklepu, szczególnie w sezonie, kiedy we Władysławowie jest więcej turystów niż mieszkańców, ginie całkiem sporo towaru. I co właściciel na to? Zamiast straszyć, grozić, narzekać, oferuje promocję :)

sobota, 2 listopada 2013

Grillowanie przy grobach i wreszcie Muzyka

Śmiertelne ofiary wycieczek na groby i bluzgi za kółkiem w drodze na cmentarz... Czy to właściwy sposób oddawania szacunku zmarłym? I ten popcorn pod cmentarną bramą... Ubocznym skutkiem Święta Zmarłych jest fakt, że w radio w końcu słychać Muzykę – przez duże M. Szkoda, że jak zwykle brakuje w eterze polskich kapel.

Co roku w przewrotne zdumienie wprawiają mnie policyjne bilanse podsumowujące sytuację na drogach w dniu tego święta. 1 listopada zdarzyły się w tym roku 74 wypadki, zatrzymano 315 nietrzeźwych kierowców, rannych zostało 90 osób, a zginęło 8. Czy to dużo czy mało? Nie o to chodzi.

Absurdalną wydaje mi się sytuacja, że w amoku stadnego gnania na groby bliskich niektórzy sami trafiają na cmentarz – w roli zmarłego. Dlaczego? Być może chodzi o to, że człowiek do wszystkiego musi mieć okazję, czego osobiście zupełnie nie rozumiem. Jeśli zmarły był nam bliski i chcemy to wyrazić odwiedzając jego mogiłę, dlaczego musimy robić to dokładnie wtedy, kiedy wszyscy? Czy stadne zapalanie zniczy na grobach oznacza wyższą formę oddania szacunku zmarłemu? Według mnie, jeśli ktoś rzeczywiście został w naszej pamięci, to należy wyrażać to nie tylko z okazji. Tak, wiem, 1 listopada przypada święto kościelne Wszystkich Świętych, ale czy należy je uczcić za cenę wściekłości za kierownicą (bo korki), bluzgania za kółkiem (bo korki), a jeśli już w końcu uda się dotrzeć na cmentarz – przepychania się przez dziki tłum? Czy to sprzyja przywoływaniu wspomnień o tym, dla którego przedzieraliśmy się przez tę dżunglę samochodów? Czy takie świętowanie za cenę życia 8 osób (do których za rok kolejni będą przedzierać się przez korki i bluzgać na innych kierowców, czy na ścisk w autobusach) jest w porządku?
Przypuszczam, że zmarły nie pogniewa się, jeśli w spokoju i skupieniu odwiedzimy jego grób kilka dni przed 1 listopada, lub kilka dni później - ofiar na drogach będzie mniej.

Śmiesznym obrazkiem są dla mnie kramy rozstawiane od kilku lat przy cmentarnych bramach. Rozumiem, że przy okazji takiej wyprawy można zgłodnieć, ale stoiska z watą cukrową, popcornem i kiełbaską skwierczącą na grillu jakoś mi tu nie pasują. Jakieś to jarmarczne jest, nie mające nic wspólnego z zadumą nad przemijaniem. Dawniej ludzie radzili sobie na cmentarzu bez popcornu... Owszem były stoiska, ale ze zniczami i kwiatami.

Ubocznym skutkiem tego święta jest fakt, że w końcu bez obrzydzenia można posłuchać radia. Zauważyłam, że 1 listopada oraz w dniach żałoby narodowej chyba wszystkie stacje radiowe nadają po prostu dobrą Muzykę. Wczoraj usłyszałam m.in. Johna Lennona, Queen, Red Chot Chilli Peppers, Phila Collinsa. Nie było za to słychać sztucznie lansowanych przez przemysł muzyczny i reklamodawców gwiazdeczek typu Justin Bieber. Moje uszy nie były też katowane hip-hopem i disco polo. Szanuję każdą muzykę, ale dlaczego obok hip-hopu i disco polo tak rzadko można usłyszeć m.in. rock, blues, reggae? Dlaczego poza smutnymi okazjami radio serwuje nam papkę muzykopodobną, zamiast muzyki? Odpowiedź jest prosta: bo muzyka w radio to też jest biznes, który ściąga reklamodawców, dla których – żeby sprzedać bluzy z kapturem i spodnie z krokiem na wysokości kolan – trzeba słuchaczy zalewać hip-hopem.
Śladowe ilości polskich wykonawców w polskich rozgłośniach radiowych zostały tego dnia bez zmian. Szkoda, bo mamy czym się pochwalić: Kapela Ze Wsi Warszawa, Żywiołak, Artrosis, Świetliki, Vavamuffin, Oberschlesien, Sweet Noise, Coma, Luxtorpeda... Wymieniać można by długo i w różnych stylach.

Posłuchajcie polskiej Luxtorpedy. Kawałek dobrej muzyki z dobrym przekazem przydatnym nie tylko niepełnosprawnym. Jest w tym moc...


czwartek, 17 października 2013

Fotel dentystyczny rozpozna pedofila

Jeśli dziecko boi się dentysty, to jest molestowane seksualnie, lub jest ofiarą przemocy domowej – to wnioski z raportu przygotowanego pod patronatem rzecznika praw dziecka i zamieszczonego na jego oficjalnej stronie. W życiu nie słyszałam większej bzdury. Świat zwariował.

Współautorami raportu – według mediów - są brat i bratowa rzecznika. Ciekawe czy te bzdury napisali charytatywnie, czy też na tym sporo zarobili? Ale to zupełnie inny problem.

Tylko dwa cytaty z raportu: „Problemy z zachowaniem na fotelu stomatologicznym (strach, niechęć do otwierania jamy ustnej) mogą świadczyć o znęcaniu się psychicznym opiekuna nad dzieckiem, stosowaniu przemocy, a wreszcie wykorzystywaniu seksualnym” oraz „Strach i niepokój dziecka na fotelu dentystycznym, a dodatkowo nieradzenie sobie z zachowaniem dziecka, mogą świadczyć o przemocy psychicznej stosowanej przez rodziców wobec dzieci”.


Szczerze mówiąc nie znam dziecka, które po poznaniu rozkosznych doznań, jakie daje wiertło wgryzające się w ząb, nie bałoby się dentysty. W moich czasach szkolnych, kiedy w każdej szkole był gabinet stomatologiczny, a do klasy wchodziła asystentka „oprawcy”, absolutnie cała klasa doznawała jakiegoś dziwnego paraliżu na jej widok. Paraliż mijał dopiero wtedy, kiedy asystentka obwieściła kto jest „ofiarą” i wyprowadziła biedaka na „męki” na fotelu dentystycznym. Nie przypuszczam, żeby dzisiaj było inaczej, choć... Już rozumiem, dlaczego dzisiaj rzadkością jest stomatolog w szkole. Rząd zlikwidował je po to, żeby nikt nie dowiedział się ile dzieci jest krzywdzonych :)

Szczerze mówiąc znam również spore grono dorosłych, którzy panicznie boją się dentysty. Jeśli ktoś ma kasę, a chodzi totalnie szczerbaty, to nie ma innego wytłumaczenia. W związku z tym – zgodnie z wnioskami z raportu – rozumiem, że wszystkie dzieci i sporo dorosłych było, lub jest molestowanych seksualnie, albo doznało (doznaje) przemocy w domu.

Świat zwariował. Wylaliśmy dziecko z przysłowiową kąpielą.

Dawno, dawno temu, kiedy dzieciak płakał, bo przewrócił się, albo było mu smutno, dorosły (nawet obcy) najzwyczajniej na świecie przytulał małą płaksę i było to najlepsze lekarstwo. Było też wielu „zboczeńców”, którzy potrafili pocałować (w sensie cmoknąć) stłuczone kolanko, łokieć albo nabitego guza, wypowiadając magiczne zdanie: „Do wesela się zagoi”. I płacz ustawał, nawet ból wydawał się mniejszy. Dzisiaj, w amoku doszukiwania się wszędzie gwałtu i zbrodni, na takie zachowanie pozwolą sobie nieliczni odważni.

Ostatnio trafiłam w sieci na dyskusję dotyczącą pedofilii. Rodzice zastanawiali się, gdzie jest granica między dobrem a złem. Jeden z ojców pytał: „Czy powinienem kąpać córkę? Jeszcze nie potrafi sama się umyć, bo ma 1,5 roczku. Kocham ją bardzo, ale co będzie jeśli – teoretycznie – żona się na mnie wkur..., zrobi zdjęcie niby do domowego albumu (ja i goła córka w wannie, którą siłą rzeczy dotykam), a potem trafię do sądu jako pedofil?” Brzmi przesadnie? Nie w dzisiejszych czasach.

Nie bronię pedofilów. Pedofilia to najcięższa zbrodnia przeciwko dziecku, bo je okrutnie krzywdzi. Dosłownie – w sensie bólu fizycznego. Niewyobrażalnie też niszczy jego psychikę. Powoduje problemy i koszmary, które prawdopodobnie będą mu towarzyszyć do końca życia. Takich dorosłych zwyrodnialców należy bezwzględnie i ciężko karać.

Mówię tylko, że tkwimy po uszy w oparach absurdu. Dzieciom potrzebna jest też czułość, a doszukiwanie się dosłownie wszędzie molestowania seksualnego świadczy chyba o tym, że zbyt wielu dorosłych ma problemy ze swoją seksualnością.

poniedziałek, 14 października 2013

Ulubione krakowskie dania :)

Uwielbiam krakowskie zakąski, szczególnie sześć pierwszych z poniższej listy :) A wszystkie pełne złaaaaaa... Mam jednak dylemat: czy to alkohol zbyt tani, czy kiełbasa zbyt droga? 

Ostatnio poszłam w poważne tematy, tymczasem życie często bywa żartobliwe. Uwielbiam żarciki sytuacyjne i obrazkowe. Przedstawiam moją najnowszą zdobycz foto z Krakowa.


                                              Fot: babadziwo007

Zwróćcie uwagę, że w tym menu kiełbasa i tosty są droższe od alkoholi (za wyjątkiem mojito). Przeciwnicy alkoholu, choćby stosowanego okazjonalnie i w cywilizowanych dawkach zakrzykną: bo alkohol zbyt tani! A ja zapytam: może to jednak kiełbasa zbyt droga?

W naszym ukochanym kraju jakąś chorą normą jest zarabianie 1 – 2 tys. zł. Zasiłek dla bezrobotnych wynosi obecnie przez pierwsze trzy miesiące 711 zł 48 gr na rękę, kolejne miesiące: 568 zł 50 gr na rękę. Za mało żeby żyć, za dużo żeby umrzeć...

Zauważyłam, że mam dużo czytelników poza granicami Polski, więc przełożę te kwoty na codzienne realia. Mieszkam w mieszkaniu Towarzystwa Budownictwa Społecznego. To mieszkania "na wynajem" określane mianem "dla średniozamożnych". Moja straszna rozpusta to 63 metry kwadratowe dla 4-osobowej rodziny – trzy pokoiki. Do niedawna mieszkało nas tu pięcioro, ale dzieci rosną :) Miesięczny czynsz (z wliczonym ogrzewaniem, wodą itp.) to ponad tysiąc złotych. Do tego rachunek za prąd, gaz, telefon i inne normalne wydatki, np. na jedzenie (to jest teraz najdroższe), a światłożercami nie jesteśmy :) Wydatki dla "bogatych" to np. bilet do teatru - ok. 50 zł, do kina - 20 zł.
Gdybyśmy zarabiali po tysiąc złotych – nie dostalibyśmy tu mieszkania.

Jakieś 5 lat temu przygotowywałam materiał dziennikarski dot. pewnych mechanizmów ekonomicznych. Zadzwoniłam do pani prezes pewnego komercyjnego banku. Rozmawiamy, dyskutujemy, pani prezes jednak posługuje się hermetycznym językiem finansistów. Ponieważ miał to być wywiad, proszę grzecznie, żeby sama wytłumaczyła rzecz całą językiem zrozumiałym dla ludu. Pani prezes banku po chwili zastanowienia mówi: "Weźmy więc za przykład osobę zarabiającą tysiąc złotych na miesiąc". Po trzech sekundach zastanowienia pani prezes poprawia się: "Nieee... nikt chyba dzisiaj tyle nie zarabia. Weźmy jako przykład osobę zarabiającą 10 tysięcy zł". Ręce mi opadły.
Jak daleko oderwali się prezesi i politycy od rzeczywistości?

Dlatego uważam, że to kiełbasa jest zbyt droga w stosunku do zarobków, a nie wódka zbyt tania. Bez wódki można żyć, a bez jedzenia?

poniedziałek, 7 października 2013

Schody do PKP piekła

Na dworcu PKP w Wejherowie, na świeżo wymalowanych ścianach tunelu, pojawiło się kilka kartek przyklejonych taśmą. To nie wandale sprofanowali świeżo wymuskane ściany. To ludzie na wózkach inwalidzkich wołali o pomoc.

Dla nich schody i te do tunelu, prowadzącego na drugą stronę miasta, i te na peron, to nie są schody do nieba, ale raczej schody do piekła.


     Fot. babadziwo007

Na kartkach napisali proste komunikaty skierowane do władz Wejherowa:



     Fot: babadziwo007


Przeczytałam i… trudno się z tym nie zgodzić. Na każdej stronie biuletynu władz miasta i na portalu miejskim wręcz roi się od opisywanych wspaniałych inwestycji (rzecz jasna – bez przekąsu - potrzebnych).
- Filharmonia Kaszubska w Wejherowie. Koszt całości ok. 60 mln zł (wg. „Dziennika Bałtyckiego” z grudnia 2012 r.). Na same rzeźby zdobiące front budynku (rzeczywiście zdobią, a nie szpecą) wydano ponad 250 tys. zł.
- Przebudowa ul. Pokoju (ok. 180 m). Koszt: 500 tys. zł.
- Przebudowywane są ulice: Panek, Morska, Konopnickiej, Kotłowskiego, Śmiechowska, skrzyżowanie ul. Sienkiewicza, 10-Lutego i św. Jana. Budowany jest parking przy ul. Konopnickiej. „Trwa również budowa ciągu pieszo-rowerowego pomiędzy ul. Partyzantów, a ul. Panek, wzdłuż Cedronu, na którym budowany jest nowy mostek” – chwali na portalu www.wejherowo.pl sekretarz miasta. Kwot nie znam, ale zapewne są niemałe.

Wszystkie te inwestycje są potrzebne – bez dwóch zdań. Wszyscy przecież narzekają na dziury w ulicach, więc szacun dla władz miasta.


Sprawdziłam ceny wind dla niepełnosprawnych, takich do tunelu PKP. To kwestia… kilku tysięcy złotych. Czy tak trudno sprawić, by mieszkańcom – takim samym jak ci, którzy chodzą samodzielnie – żyło się lżej? O wózkach z dziećmi i matkach, które powinny być chyba kulturystkami, by nosić te wózki, już nie wspomnę. 

poniedziałek, 23 września 2013

Przemoc rodzi przemoc

Z jednej strony cały świat zamiera z przerażenia na wieść o 69 ofiarach Andersa Behringa Breivika, a Polska pomstuje na brak jakichkolwiek ludzkich uczuć matki Madzi. Z drugiej strony - telewizja promuje przemoc zalewając widzów horrorami, thrillerami i filmami sensacyjnymi, nie zostawiając im wielkiego wyboru. Dlaczego muszę się bać przed srebrnym ekranem, skoro mamy tyle kanałów TV? Czy to nie absurd?

Sobotni wieczór. Fakt, że względnie późny, ale jednak sobotni. Nazajutrz dzień wolny – w niedzielę mogę się wyspać do woli. Mam ochotę na jakiś dobry, niegłupi film, przy którym się zrelaksuję, może dowiem czegoś ciekawego, może pośmieję. Przejmuję władzę (znaczy pilota) i zaczynam łowy. W kablówce mam „full wypas” – łącznie z pakietami filmowymi, więc teoretycznie duży wybór. Systematycznie skaczę z kanału na kanał i zaczyna mnie ogarniać przerażenie – i dosłownie, i w przenośni. 

                                    Kadr z filmu "Teksańska masakra piłą mechaniczną".

Teraz trochę przynudzę, ale gdybym napisała, że wszędzie same horrory, to być może nikt by mi nie uwierzył. Tak więc zapraszam na przegląd relaksujących filmów w telewizji (repertuar na ten sam dzień, tą samą godzinę): 

TVP 1: „Żywe trupy” – serial grozy
TVP 2: „Psychopata” – thriller
TVN: „Świt żywych trupów” – horror
TVN 7: „Godziny szczytu II” – sensacyjny
Polsat: „Koszmar następnego lata” – horror
TV 4: „Ostrzeżenia” – horror
TV Puls: „Nocny pociąg z mięsem” – horror
Puls 2: „Podgatunek” – horror
Tele 5: „Jeden fałszywy ruch” – thriller
TV 6: „Wzór” – serial kryminalny
Canal+ Family: „Ekspedycja” – horror
HBO: „Kobieta w czerni” – horror
HBO 2: „Nie zazna spokoju, kto przeklęty” – horror
Cinemax 2: „Gorzka uczta” – horror

Podobną listę mogłabym wypisać przeglądając propozycje TV w czasie antenowym nazywanym „po wiadomościach” czyli ok. godz. 20.
Do miłośników horrorów, thrillerów i sensacji: wiem, że filmy z tych gatunków też potrafią być niegłupie, potrafią zrelaksować (jak ktoś to lubi) i tworzą dobre kino, ale to wyjątki i nie tego szukałam. Na dodatek nie lubię horrorów (z małymi wyjątkami). Najpierw poczułam się dyskryminowana, bo do wyboru miałam jakieś głupawe, amerykańskie, komediowe sitcomy w rodzaju „koleś puścił bąka”, a w tle rozlegają się nagrane wcześniej salwy śmiechu. I niewiele więcej - jakaś jedna czy dwie komedie (również raczej kiepskie). Znaczy albo bać się, albo godzić na porażającą głupotę. 

Później naszła mnie taka refleksja: skąd w realnym świecie bierze się tyle przemocy? Czy aby spora część przestępców nie inspiruje się tego typu filmami? Tym bardziej, że ci bardziej przerażający trafiają na czołówki gazet i są głównym tematem wiadomości, a więc stają się równie sławni jak mordercy i gwałciciele znani z filmów. Pierwszy lepszy przykład: kto w Polsce (i nie tylko) nie słyszał o matce Madzi? Jeśli ktoś taki się znajdzie (nie wierzę) to wystarczy, że wstuka te dwa słowa w wyszukiwarkę.
Czego uczą horrory, thrillery i filmy sensacyjne? No nie oszukujmy się – przemocy. Czy to znaczy, że należy ich zakazać? Nie. Ale może trochę umiaru? Może trochę mniej epatowania przemocą? Może trochę litości nad telewidzami, którzy nie lubią oglądać wyłupywania oczu, zwłok leżących w kałuży krwi, rżnięcia ludzi na kawałki przy pomocy np. piły mechanicznej, siekiery wbijanej w plecy? Może trochę mniej promowania przemocy? 

poniedziałek, 9 września 2013

Student–klient pilnie uczelni potrzebny...

Spodziewam się, że w nadchodzących latach można będzie studiować: filozofię organizowania spotkań w korporacji, zarządzanie metodologią sortowania prania w podstawowej komórce społecznej, logistykę zakupów weekendowych w hipermarkecie bądź psychologię kliniczną chomika i żółwia. Zresztą może takie kierunki już są?

Od wielu lat zastanawiam się nad sensem wysypu nowych uczelni wyższych w Polsce, proponujących  coraz dziwniejsze kierunki, na których może studiować każdy, kogo na to stać. Tej jesieni media biją na alarm, bo od lat – tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego – nie było tylu wolnych miejsc na wyższych uczelniach, nawet na tych prestiżowych. Z taką wiedzą w głowie wsiadłam do Trójmiejskiej SKM-ki. Kiedy ruszyliśmy ze stacji, mój wzrok przykuł taki oto śmieszno-straszny plakat:


                                       Fot: babadziwo007

Pewnie wielu powie, że się czepiam, a ja się pytam, co tak naprawdę znaczą słowa: „Nie udało się? Masz jeszcze szansę. Bezpłatne studia czekają na ciebie.” Dla mnie znaczy to tyle, że jeśli ktoś nie dostał się na studia, na dodatek przy tylu wolnych miejscach, to po prostu jest zbyt słabo wykształcony na poziomie liceum i ma zbyt małą wiedzę, żeby studiować. Tymczasem reklamująca się uczelnia przyjmie takiego delikwenta z otwartymi ramionami. Po co? Żeby zapewnić sens istnienia kolejnej uczelni produkującej bezrobotnych. 
Drugi powód dla którego ktoś się nie dostał na studia może być taki, że ktoś na maturze zakreślił niewłaściwe okienka, bo nie trafił w gust układających testy.

Rok temu pisałam o konkursie sms-owym (za 1,23 zł z VAT – żeby nie było), gdzie można było wygrać studia na wybranym kierunku uczelni, która ten konkurs ogłosiła - czytaj.

Teraz ten, kto nie dostał się na studia, ani ich nie wygrał, i tak może studiować, i to bezpłatnie. Szeroko otwarte ramiona wykładowców czekają. Czekam na następną odsłonę konkursu: „Przyjdź do uczelni, bezpłatnie odbierz kartę-zdrapkę i wygraj wykształcenie. Każdy wykład płatny – wykładowca płaci studentowi za wysłuchanie. Premie wypłacane są studentom za zrobienie notatek i zdane egzaminy”. A pod spodem dopisek wielkimi literami: „Wszystkie zdrapki wygrywają!!!”

Do czego potrzebne są dzisiaj studia? Dowiedziałam się tego z dodatku do „Metra” pt. „Katalog szkół” (numer z 9 września 2013 r.). Sympatyczna studentka „wzięła sprawy we własne ręce” i jeszcze na studiach rozkręca swój własny biznes w postaci stoiska z watą cukrową. Duży szacun za to, że nie czeka na mannę z nieba. Duży szacun za pomysłowo przygotowane stoisko. Ma nawet pomysł na rozwinięcie biznesu. A teraz pytanie za 100 punktów: co ona studiuje? Watologię stosowaną? Cukrologię smakową? Nie. To studentka socjologii.

Co ciekawsze kierunki studiów, jakie znalazłam: doradca i asystent rodziny, rekreacja i animacja czasu wolnego, hipologia i jeździectwo, zarządzanie pomocą psychologiczno-pedagogiczną w szkole/przedszkolu, turystyka zdrowotna, praca socjalna w pomocy społecznej, kultura literacka. 
Spodziewam się, że w nadchodzących latach można będzie studiować: filozofię organizowania spotkań w korporacji, zarządzanie metodologią sortowania prania w podstawowej komórce społecznej, logistykę zakupów weekendowych w hipermarkecie bądź psychologię kliniczną psa i kota. Zresztą może takie kierunki już są?


Uczelnie w walce o studenta reklamują się tak samo jak hipermarkety. I tu, i tu, żeby biznes się kręcił potrzebny jest klient.                                           Fot. babadziwo007

A może by tak wrócić do starych, sprawdzonych rozwiązań? Reaktywować bezsensownie pozamykane zasadnicze szkoły zawodowe, technika i licea zawodowe. Może by tak zwrócić honor rzemieślnikom, zamiast opowiadać, że każdy musi być magistrem? Może by tak przebudować sposób kształcenia, by nie prowadził do schematycznego wybierania opcji na maturze (osławione testy), tylko uczył myślenia? Może wrócić do egzaminów wstępnych na studia? I w końcu – może kształcić tylu magistrów i inżynierów, ilu znajdzie pracę zgodną z wykształceniem, ale za to prawdziwych fachowców w swojej dziedzinie?  

Po likwidacji kilku szkół wyższych, które muszą urządzać łapanki na studentów tylko po to, żeby zarobić, bezrobocie zmaleje z tej prostej przyczyny, że wykładowców jest o wiele mniej niż studentów, za to co roku wypuszczają na rynek pracy kolejne szeregi bezrobotnych. Obecnie mamy ćwierć miliona bezrobotnych absolwentów uczelni wyższych!!! 

Z drugiej strony, jak przeczytałam w „Gazecie Prawnej”: „W Polsce pracy nie ma pracy 20 proc. osób z wyższym wykształceniem. Pracodawcy narzekają jednak na to, że nie ma na rynku kandydatów z odpowiednimi kwalifikacjami, a uczelnie kształcą na mało przydatnych kierunkach.”

poniedziałek, 2 września 2013

Twarde prawo, ale prawo…

Żegnajcie korale z jarzębiny, kasztanowe ludziki, pyszne leśne maliny, a nawet romantyczne ogniska. Ze zbieraniem grzybów też lepiej uważać. Jeśli wczytać się w szczegóły kodeksu wykroczeń, to okazuje się, że wszystko to jest nielegalne. Skończyła się era spacerów do lasu, bo może się okazać że to „bezprawne korzystanie z lasu”.

Niedawno trafiłam na artykuł ostrzegający grzybiarzy przed mandatem. Niektóre wątki były… co najmniej dziwne. Po przeczytaniu natychmiast spojrzałam na datę – nie, ten tekst nie ukazał się 1 kwietnia, więc to nie prima aprilis. Postanowiłam sprawdzić te rewelacje u źródeł. I wgłębiłam się w lekturę XIX rozdziału kodeksu wykroczeń: Szkodnictwo leśne, polne i ogrodowe. Ponieważ w naszym pięknym, absurdalnym kraju prawo nie jest precyzyjne, a znakomitą większość przepisów można dowolnie interpretować, od dzisiaj dziesięć razy zastanowię się zanim wybiorę się do lasu.

Siłą rzeczy do historii odeszły korale z jarzębiny. Zerwanie kiści jarzębiny (znaczy owoców jarzębiny) można podciągnąć pod Art. 150. § 1. mówiący o tym, że za uszkodzenie drzewa, lub krzewu owocowego można trafić do paki, albo zapłacić 1500 zł grzywny. Tak samo można zinterpretować zbieranie malin, jeżyn, jagód itp. Tak więc leśnym pysznościom mówimy „żegnajcie”. Skończyło się też zbieranie lipy na herbatkę, którą będziemy się ratować przy przeziębieniu, czy innych rumianków, bo ziół też zbierać nie wolno.
 
Ufff… Na szczęście kurki zebrałam legalnie. W sklepie, choć nie moim. Mój            zachwyt wzbudził fakt, że zostały wyprodukowane przez Grupę Producentów Pieczarek podczas lotu nr 3503.                                      Fot: babadziwo007

Liczyłam na to, że kiedyś, w długie jesienne wieczory, będę z wnukami, tak jak kiedyś z dziećmi, bawić się w kasztanowe ludziki, ale do tego niezbędne są kasztany i żołędzie. Jedno i drugie można znaleźć w lesie, ale skoro prawo zakazuje obrywania szyszek, to zbieranie kasztanów i żołędzi też może okazać się wykroczeniem. Znaczy – ludziki są nielegalne. A co z orzechami laskowymi? Jak żyć?
Skończyło się zbieranie wrzosu, którego piękne, zasuszone bukiety zdobiły dom przez całą zimę. Dzieciaki nie mogą już puszczać po rzeczce łódek wydłubanych z kory.
Ogniska też nie można rozpalić, nawet w wyznaczonym do tego miejscu, bo w lesie nie można… zbierać gałęzi. Chociaż… jest jedno rozwiązanie. Wystarczy przynieść drewno do lasu.
Grzybów też nie radzę zbierać, chyba, że ma się własny las, bo wszystko to, co wymieniłam wyżej jest zabronione w nie swoim lesie. Tylko ilu z nas ma własny las?
Art. 153. § 1. Kto w nienależącym do niego lesie:
1) wydobywa żywicę lub sok brzozowy, obrywa szyszki, zdziera korę, nacina drzewo lub w inny sposób je uszkadza,
2) zbiera mech lub ściółkę,
3) zbiera gałęzie, korę, wióry, trawę, wrzos, szyszki lub zioła albo zdziera darń,
4) zbiera grzyby lub owoce leśne w miejscach, w których jest to zabronione, albo sposobem niedozwolonym, podlega karze grzywny do 250 złotych albo karze nagany.

Skoro takie są przepisy, to należałoby je egzekwować, bo inaczej nie mają sensu. No i oczami wyobraźni widzę już strażników miejskich i strażników leśnych (jedni i drudzy mają prawo wlepić w lesie mandat), jak czołgają się po mchu (ale przecież zniszczą go i należy się mandat), żeby zdybać babuleńkę zrywającą kiść jarzębiny na korale dla wnuczki. Jak czają się za drzewem, żeby słusznie ukarać za kilka szyszek. Swoją drogą nigdy w lesie nie udało mi się spotkać strażnika leśnego, a już na 384 % nie widziałam tam strażnika miejskiego. Wobec tego może trzeba w lasach ustawić gęstą sieć odpowiedników fotoradarów? Kasa miejska, wiejska, leśna, lub państwowa szybko się zapełni i budżet uratowany.

Zastanawiam się też, gdzie mają wybiegać się psy? Wprawdzie to nie mój problem, bo kociara ze mnie, to jednak szkoda mi czworonogów. Nie mogą biegać luzem po mieście (słusznie), po parku pewnie też nie, a na pewno nie mogą pobiegać po lesie. No to gdzie? Po mieszkaniu? Na specjalnej ruchomej bieżni w siłowni dla psów?
Art. 166. Kto w lesie puszcza luzem psa, poza czynnościami związanymi z polowaniem, podlega karze grzywny albo karze nagany.

Z „Instrukcji ochrony lasów przed szkodnictwem leśnym”, która jest załącznikiem do zarządzenia nr 52 Dyrektora Generalnego Lasów Państwowych z dnia 09.09.2004 r. dowiedziałam się kolejnych ciekawych rzeczy.
Szkodnictwo leśne jest określane jako bezprawne korzystanie z lasu czy pozyskiwanie produktów leśnych lub naruszanie przepisów dotyczących PGL LP, szczególnie ochrony lasów.”

Znaczy idąc na spacer do lasu korzystam z niego bezprawnie, bo przecież żadnego pozwolenia w ręku nie mam. No i strach się bać, bo z tej samej instrukcji dowiedziałam się, że „strażnikom leśnym przysługują uprawnienia do noszenia broni palnej bojowej lub gazowej oraz ręcznego miotacza gazowego.”

I żeby nie było: jestem z tych, których niezmiernie wkurza widok dzikich wysypisk w lesie, walających się pustych puszek po piwie, bez sensu połamanych drzew, równie bez sensu skopanych pięknych muchomorów itp. itd. itp. Śmieci z wycieczki przynoszę do śmietnika przy domu. Lasy należy szanować, ale przepisy należy konstruować logicznie i precyzyjnie, a potem je egzekwować. Inaczej to wszystko nie ma sensu.


 Ten las (jak i każdy inny) nie należy do mnie, więc nie mogę do niego wybrać się na spacer. To zdjęcie zdaje się zrobiłam nielegalnie...                      Fot: babadziwo007

wtorek, 27 sierpnia 2013

Wyprawka szkolna - podręczniki dla bogaczy

Podręcznik w formie pdf, przygotowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej (lub na jego zlecenie), wydrukowany na szkolnej drukarce, lub nawet w punkcie ksero, albo jeszcze lepiej – dostępny na czytniku e-booków. Tanio dla rodziców i lekko w tornistrze ucznia. Czy rząd mógłby W KOŃCU zrobić coś dla Polaków, zamiast zajmować się rozgrywkami personalnymi i lansem?

Jak co roku na hasło „nowy rok szkolny” zemdliło mnie, bo znów piętnaście razy dziennie słyszę i czytam w mediach, że to „wyzwanie dla rodziców przedszkolaków i uczniów”. Tym razem nie czepiam się mediów, ale chronicznego bezwładu rządu, który gdyby chciał, to bez kosztów mógłby położyć kres tej heroicznej wręcz walce z pustym portfelem i ciężkim tornistrem.
Do wielkiej bitwy o to, żeby pani w szkole nie postawiła do kąta za brak podręcznika i zeszytu, żeby rodzice na wywiadówce nie dostali po głowie bo „nie dbają o dziecko” i są „niewydolni wychowawczo”, żeby rówieśnicy w klasie nie wyśmiali „biedaka”, staje we wrześniu ok. 4,5 mln uczniów i ich rodzice (w uproszczeniu – 9 mln rodziców). To duża armia w niemal 40-sto milionowym państwie.
Sprawa jest poważna, bo jeśli kurator sądowa z Dolnego Śląska niedawno uznała, że można zabrać 5-letnie dziecko rodzinie, bo waży kilka kilogramów za dużo (nie, nie popieram niezdrowej nadwagi),  to równie dobrze może uznać, że jeśli rodziców nie stać na podręczniki do szkoły, to w majestacie państwa należy zabrać je do „bidula”.



                                   Po lewej: przaśny podręcznik do "polaka" z czarno-białymi obrazkami
                                   z 1968 r., wydanie z 1980 r. Używałam jej ja i trójka mojego rodzeństwa. 
                                   Kto jeszcze? Nie pamiętam. Po prawej: kolorowa i piękna książka do 
                                  "matmy" z 2008 r. Rok wcześniej obowiązywała inna jej wersja - czy 
                                   skorzystało z niej więcej niż jedno dziecko? Chyba nie. Jeśli chodzi o 
                                   zawartość podręczników - w wolnej Polsce to już chyba nawet do historii
                                  można byłoby opracować jeden, obiektywny podręcznik, żeby służył przez lata...
                                  Fot. babadziwo007

 

Minimalna płaca w 2013 roku to ok. 1200 zł na rękę. Panie i panowie prezesi, dyrektorzy, posłowie , ministrowie – uwierzcie, że ludzie zarabiający grosze, to w tym kraju wcale nie taki rzadki przypadek. Nie mówiąc o ludziach pracujących na umowach śmieciowych. Z  perspektywy bogaczy jest to nie do pomyślenia, ale właśnie tak wygląda przeciętne finansowe życie przeciętnego Polaka. Spróbujcie przeżyć za 1200 zł, płacąc za mieszkanie, prąd, gaz, i słuchając, ze schamieliście, bo do teatru nie chadzacie. Żeby wyposażyć jedno dziecko do szkoły trzeba przeciętnie wydać 500 – 600 zł. Największa część tych wydatków to podręczniki. Zakładając, że mówimy o pełnej rodzinie, gdzie oboje zarabiają „minimalną” i mają czworo dzieci (jakże pożądanych przez państwo), to żeby wyposażyć je do szkoły rodzina ta nie powinna przez miesiąc jeść, ani płacić żadnych rachunków.
Ministerstwo Edukacji Narodowej miłościwie śpieszy z pomocą - program „Wyprawka szkolna”. Dlatego my, podatnicy wydamy na ten cel 180 mln zł. MEN na swojej stronie z dumą chwali się, że to o 52 mln zł więcej niż w zeszłym roku. Jest super!!! Tym bardziej, że część pieniędzy wróci do skarbu państwa w postaci podatku VAT od książek.
Żeby skorzystać z tego miłosierdzia, dochód nie może przekroczyć 539 zł na osobę. Alleluja! Jak dochód wyniesie 600 zł na osobę – znaczy bogacz i zobaczy figę.
A może by tak w końcu podać przysłowiową wędkę zamiast jednorazowej jałmużny? Przepraszam – ryby?
Ostatnio obejrzałam w Bankier.tv ciekawą dyskusję („Kto zarabia na wyprawkach?”). Okazało się, że rynek wydawnictw w Polsce jest wart 2 mld zł. Złoty interes, wziąwszy pod uwagę, że nowe podręczniki wprowadza się co roku, co dwa, co trzy lata. Czy tak szybko zmienia się np. historia, czy matematyka? Skoro nie można korzystać z książek używanych, trzeba kupić nowe – interes się kręci. Ostatnio w TV pani z księgarni stwierdziła, że zadała sobie trud porównania nowego wydania podręcznika z matematyki z tym starym. „Nawet zadania mają taką samą treść, zmieniają się tylko dane” - stwierdziła. Ciekawe kto na tym zarabia 2 mld zł wyciągnięte z kieszeni rodziców? I kto się na to godzi?
We wspomnianej dyskusji eksperci podali na tacy logiczne rozwiązanie problemu. Eksperci na zlecenie MEN mogliby przygotować podręczniki zgodne z podstawą programową (przecież i tak MEN musi te podręczniki zatwierdzić). Te podręczniki w formie pdf można byłoby bezpłatnie pobrać ze strony MEN (w szkole lub w domu) i wydrukować. Załóżmy, że książka ma 100 stron, oznacza to 50 stron formatu A4. Według cennika jaki znalazłam w necie druk jednej strony A4 dla jednej kopii to koszt 15 groszy. Wydrukowanie takiej książki to koszt 7,5 zł. Im więcej kopii (np. wspólny druk dla całej klasy) – tym taniej. Na szkolnej drukarce, kupując tylko papier, byłoby jeszcze taniej. W księgarni podręcznik kosztuje 30 - 100 zł.
Jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby zlitowanie się nad lasami (papier) i kręgosłupami uczniów (tornister ucznia drugiej klasy podstawówki waży nawet 8 kg!!!) i przejście na czytniki e-booków. Nawet gdyby mieli je kupić rodzice, to po trzech minutach przeszukiwania internetu znalazłam takie czytniki w cenie 69 zł. I tak oszczędność.
Proste i skuteczne. I to byłaby dobra cegiełka wrzucona do worka „polityka prorodzinna”. Ale kto by tam w rządzie zajmował się takimi duperelami. Cóż tam dla posła te kilkaset zł wydanych na podręczniki dla swojego dziecka. Rząd się wyżywi. A reszta? Niech sobie radzi jak chce. Hurra, niech żyje bezpłatna edukacja…
Wiem, że nie na temat, ale tak mi się przypomniały ideały Sierpnia ’80. Czy rządzącym ludziom Solidarności nie jest po prostu wstyd, że za czasów słusznie minionych, może książki i zeszyty nie były takie piękne, ale za to dostępne? Choćby te wytarte gumką myszką, kupione na szkolnym kiermaszu, lub odziedziczone po rodzeństwie?

środa, 21 sierpnia 2013

Amber Gold: skarbówka niewinna z przepracowania...



Bue he he he.... Że niby mamy państwo prawa. Prokuratura Okręgowa w Gdańsku właśnie rozgrzeszyła urzędników skarbówki w sprawie Amber Gold z powodu „ponadnormatywnego obciążenia pracą i jej wykonywaniem w zastępstwie innych, nieobecnych osób”.

Idąc tropem przepracowania...
Czy kierowca autokaru, który po 12-godzinach za kółkiem spowoduje wypadek w którym zginie 20 osób, też zostanie rozgrzeszony, bo był przepracowany?
Czy chirurg, któremu ręka się „omsknie” i pacjent zostanie kaleką, zostanie rozgrzeszony, bo nie było zmiennika i dlatego nie poszedł odpocząć, tylko ratował komuś życie?
Czy kasjerka w supermarkecie lub księgowa, której pomylą się nominały banknotów lub rzędy cyferek, czego skutkiem będzie strata firmy może liczyć na poklepanie po plecach przez szefa i usłyszy: „rozumiem, jest pani przepracowana”.
Czy dziennikarz, któremu zupełnie „rozbiegną się zajączki” – oczywiście z przepracowania – przy okazji pisania tekstu dotyczącego prokuratury, może później liczyć na wyrozumiałość tejże prokuratury?


                               Dla maluczkich skarbówka jest bezwzględna, 
                               dla ustosunkowanych to tylko strach na wróble. 
                               Fot: babadziwo007

Urzędnicy skarbówki  w sprawie Amber Gold byli tak przepracowani, że przez lata przymykali oko na na tzw. „otwarcie obowiązku w podatku dochodowym od osób prawnych”. To już chyba całkiem ze zmęczenia na oczy nie widzieli, skoro nie zauważyli braku podpisu osób uprawnionych do działania w imieniu spółki, a mimo to zarejestrowali spółkę o słynnej nazwie Amber Gold. Urzędnicy jakby zupełnie nie zauważyli braku kopii umów rachunku bankowego spółki. Stwierdzono także „bezczynność organu podatkowego” w zakresie egzekwowania terminowego składania deklaracji podatku VAT i zeznań CIT. Ale tak to już jest, że przepracowany urzędnik musi być bezczynny, żeby odpocząć w pracy. No i to wszystko - zdaniem prokuratury - nie miało żadnego wpływu na taki drobiazg, że ponad 11 tys. osób straciło oszczędności życia. Przecież były to tylko zaniedbania urzędników skarbówki.
Czy taki zwykły Kowalski, który nie ma sztabek złota, może spóźnić się ze złożeniem deklaracji wszelakich i zapłatą podatku? Nie, bo dla przeciętnego Kowalskiego urzędnicy skarbówki zawsze mają czas i są dostatecznie wypoczęci, by wyśledzić każde, choćby niezamierzone uchybienie. A prokuratura ochoczo pomoże go ścigać.
Kilka lat temu, jako praworządny obywatel złożyłam roczny PIT. Ponieważ zagmatwanie formularza do rozliczeń było wtedy jeszcze większe niż teraz, kwity wypełniła mi księgowa. Niewiele czasu minęło, kiedy dostałam wezwanie do stawienia się w skarbówce. Rzecz jasna tak sformułowane, że poczułam się jak przestępca. Kiedy w skarbówce znalazłam w końcu właściwy pokój i panią, która mnie wezwała do tego karnego raportu, ta od progu zaczęła na mnie po prostu wrzeszczeć - jak wredny nauczyciel na pierwszoklasistę. Kiedy udało mi się dopytać o co chodzi – okazało się, że wszystko w rozliczeniu się zgadza, ale pomyliły się rubryczki... Dzielna pani ze skarbówki zdemaskowała przestępcę. Widać akurat była wypoczęta.